Artykuły
Ekstremalny marszobieg prudniczanina: 100 + 25 kilometrów
Autor: DAWID TKACZ.
Publikacja: Środa, 30 - Maj 2012r. , godz.: 11:50
Dawid Tkacz z Prudnika nie tylko ukończył ekstremalny marsz harcerski "Setkę z hakiem", ale i przemierzył trasę z drugim najlepszym czasem. Jak to jest przejść, czy nawet przebiec ponad 100 kilometrów, o tym w relacji Dawida.
W dniach 11-13 maja wziąłem udział w XVIII edycji Ogólnopolskiego Rajdu "SETKA Z HAKIEM" organizowanego przez Harcerski i Akademicki Krąg Instruktorski "HAKI" z Opola. Celem rajdu jest przejście na orientację 100 km "z hakiem", czyli dodatkową liczbą kilometrów, plus to, co każdy z uczestników nabije sam przez błędną nawigację, w nieprzekraczalnym czasie 24 godzin. Rajd co roku odbywa się w innym miejscu Opolszczyzny. Tym razem trasa przebiegała przez teren Płaskowyżu Głubczyckiego. Start miał miejsce w Racławicach Śląskich, niedaleko Prudnika, gdzie mieszkam, dlatego tak bardzo korciło mnie, by wystartować w tej ekstremalnej imprezie.
W tym roku w "Setce" wzięły udział 82. osoby, z których zaledwie 15 pokonało morderczą w tym roku trasę w ciągu doby (w tym jedna kobieta!). Jeszcze tylko dwie osoby dotarły na metę, ale już po upływie limitu czasowego. Reszta wędrowców rezygnowała z dalszego marszu w trakcie trwania imprezy. Myślę, że wielu dała się we znaki nie tylko odległość, ale i intensywnie padający w sobotę deszcz.
Na początku mojej relacji z tego wydarzenia chciałbym sprostować pewne nie do końca prawdziwe informacje, które rozprzestrzeniły się w sieci i "z ust do ust". Owszem, zająłem II miejsce, ale nie dlatego, że doszedłem do mety jako drugi. W moim II miejscu chodzi o drugi najlepszy czas przejścia spośród tych wszystkich, którym udało się tegoroczną trasę ukończyć. Na metę dotarłem równo z Marcinem Kubiakiem, który zajął I miejsce. Skąd więc różnica w miejscach? Na trasę wypuszczano nas w grupach wieloosobowych co 6 minut między 18.00 a 19.30. Ja wystartowałem o 18.36, natomiast Marcin 12 minut po mnie. Po kilkunastu kilometrach spotkałem go z jego kolegą, z którym przyjechał na rajd z Poznania. Do kontaktu doszło w niezbyt sprzyjających okolicznościach: pogubiliśmy się! I to niedługo za 1. punktem kontrolnym, czyli jakieś 13 km od Racławic Śląskich. Marcin ze swoim znajomym tylko o ok. 500 m wydłużyli trasę, a ja jeszcze bardziej. Zgubiłem się do tego stopnia, że musiałem pokonać dodatkowo 5 km!
Mapy, które nie pomagają
Trasa rajdu biegła przez łąki, pola, ścieżyny polne, lasy, wioski i wioseczki, gdzie szlaku nikt nie wytyczył. Teren Płaskowyżu Głubczyckiego właściwie pozbawiony jest szlaków! A impreza, w której brałem udział była niemalże rajdem na orientację. Co to oznacza w praktyce? Dostajesz mapę z zaznaczoną trasą i jej opisem, wyciągasz kompas na wierzch i śmigasz... A że to była moja pierwsza tego typu impreza, to się nieco gubiłem to tu, to tam. Dzisiaj się z tego śmieję. Wtedy zbyt wesoło mi nie było. Nie dlatego, że nikogo z uczestników nie znałem i szedłem sam (jak zwykle z resztą), albo że tamtejsze tereny są mi zupełnie obce. Po prostu zależało mi bardzo na pokonaniu trasy w możliwie jak najkrótszym czasie: zaliczyć trasę i po sprawie. Mapa, którą dostaliśmy była kserokopią jakiejś mapy z 1981 lub 1984 r. Na zebraniu organizacyjnym informowano nas, że może być tak, iż na mapie jest zaznaczona droga, która nie istnieje, albo jest jakaś ścieżka, ale mapa jej nie uwzględnia. Poza tym kserokopia charakteryzuje się często tym, że różni się jakościowo od oryginału. Może być np. przyciemniona, czy rozjaśniona i nie widać ważnych znaków, np. terenu leśnego. Tak było w przypadku tegorocznej "Setki". Nie, nie narzekam, ani się nie żalę, drogi czytelniku, wręcz przeciwnie... Jestem dumny z dodatkowych utrudnień. Choć niekiedy było dramatycznie, zawsze w zanadrzu miałem atlas wojskowy tamtejszych terenów, który pożyczył mi kilka dni wcześniej Andrzej Dereń, pracujący na co dzień w Tygodniku Prudnickim. Ów atlas parokrotnie uratował mnie i Marcina przed utratą cennych minut. Panie Andrzeju! W tym miejscu dziękuję za atlas.
Wróćmy jednak do konkretów, czyli Setki. Decyzję o udziale w rajdzie podejmowałem tak właściwie na ostatnią chwilę. Dlaczego? Bynajmniej nie z powodu obaw przed tym, czy dam radę pokonać taki dystans. W prudnickim środowisku jestem dość mocno kojarzony z długodystansowymi marszami i marszobiegami. Dotychczas najdłuższym dystansem, jaki przebyłem non stop była trasa Prudnik-Pradziad licząca sobie 65 km. Pokonałem ją w czasie 11 godzin i 15 minut i to jeszcze połowę drogi przemierzając w deszczu. Najczęściej poruszam się na dystansach 50-kilometrowych i to niekoniecznie na sportowo, tj. biegnąc całą drogę. Średnio pokonanie 50 km zajmuje mi ok. 7,5 godz. W praktyce oznacza to bardzo szybkie tempo marszu z elementami podbiegania.
Byłem chyba jedynym człowiekiem reprezentującym na tej imprezie powiat prudnicki. Tym bardziej starałem się w miarę godnie reprezentować Prudnik, a zwłaszcza rosnącą w siłę nieformalną grupę Piechurów Ziemi Prudnickiej (patrz: Facebook), w której jestem zrzeszony. Na czym pokrótce polega działalność ekipy? Każdy z nas raz na jakiś czas sam, bądź z kimś udaje się na wędrówkę. Po łazikowaniu dzielimy się ze sobą ilością nabitych kilometrów, trasami, które pokonaliśmy, zwracamy uwagę na malownicze tereny Gór Opawskich i Jeseników, rozmawiamy o różnych imprezach pieszych odbywających się na terenie pogranicza polsko-czeskiego i w niektórych z nich bierzemy udział. Członkowie grupy nie są zawodowcami, nie są też biegaczami. Każdy obiera sobie właściwe tempo i idzie w teren. A że niektórzy lubią szybko pokonywać długie dystanse, to już takich ludzi osobista sprawa. Istnienie i działalność tej ekstremalnej jakby nie patrzeć grupy uważam za wysoce ważną i budującą dla naszego miasta i jego położenia u podnóża Sudetów.
Start miał miejsce na dworcu PKP w Racławicach Śląskich, meta - będąca jednocześnie szóstym punktem kontrolnym - w Głubczycach, w budynku franciszkańskiego Ośrodka Pomocy Dzieciom. W linii prostej jest to dystans około 12 km, dla mnie było to 125 km. Trasa rajdu była mniej więcej taka: Racławice Śląskie, dworzec PKP - Pomorzowice - Ściborzyce Małe - las w Ściborzycach Małych - Głubczyce Las - Gadzowice - Gołuszowice - Równe - Dobieszów - tereny leśne - Lenarcice - Krasne Pole - Pietrowice - dalej wzdłuż dawnej linii kolejowej zaroślami - Głubczyce - Nowy Rożnów - Krzyżowice - Zubrzyce - Braciszów - Bliszczyce - Branice Zamek - Boboluszki - Nowy Dwór - Posucice - Jędrychowice - Dzbańce - Wojnowice - Nowa Wieś - Głubczyce.
Zawodowcy i amatorzy
Biuro rajdu miało swoją siedzibę na dworcu w Racławicach Śląskich i było otwarte od godziny 15.00. W ramach wpisowego, które wpłaciłem w biurze rajdu otrzymałem czarno-białą mapę składającą się z 3 kartek A3, dwustronny opis trasy formatu A4, niewielką karteczkę, na której wpisywano moje godziny przybycia na kolejne punkty kontrolne (niezbyt trafione rozwiązanie: karteczka malutka, teren do przejścia spory, trzeba było jej stale pilnować, żeby gdzieś nie wyfrunęła), kartkę z zasadami bezpieczeństwa obowiązującymi na rajdzie, do podpisania otrzymałem także oświadczenie dotyczące zapoznania się przez uczestnika z zasadami bezpieczeństwa. W ramach wpisowego otrzymałem też pamiątkowy kubek, 1,5 l wody i czekoladę. Miałem możliwość korzystania z wody, czekolady, ciepłych posiłków i środków opatrunkowych na poszczególnych punktach kontrolnych. Dobrze, że z apteczki nie musiałem korzystać.
Po procedurach rejestracji siadłem sobie przy torach, oparłem się o słupek, przeglądnąłem mapę i opis, po czym odłożyłem wszystko i obserwowałem przybywających zawodników. Co widziałem? Zawodowców i amatorów. Byli tacy, którzy nastawiali się na przebiegnięcie trasy, inni na przejście, jeszcze inni (wśród nich ja) trochę tego, trochę tamtego. Byli tacy, którzy szczegół po szczególe analizowali trasę, wpisując na mapie, kiedy biegną szybko, kiedy wolno, kiedy idą, itp. Naprawdę, na własne oczy widziałem, własnymi uszami słyszałem! Był i taki hardcorowiec, który przemierzał dworzec tam i z powrotem
z GPS- em w ręce, nanosząc plan trasy i charakterystyczne punkty na mapę!
O godz. 17.30 odbyło się zebranie organizacyjne wszystkich uczestników z harcerzami. Nastąpiło uroczyste przywitanie wszystkich. Oklaskiwano sponsorów, przypomniano o zachowaniu wszelkich środków bezpieczeństwa. Powiedziano też, że organizator nie przewiduje zwożenia z trasy rezygnujących z marszu. Jak się potem okazało, wielu trzeba było zwozić, tak pogoda i trasa dała się im we znaki, że nawet nie dali rady iść do najbliższego punktu kontrolnego... I to nawet ci najlepsi...
Przy pokonywaniu takich dystansów jak "Setka" ciało nie zawsze jest faktycznie wycieńczone. Ważniejsza i wrażliwsza jest psychika człowieka. Lubi ona płatać człowiekowi figle. Pojawiają się czarne myśli o tym, że nie damy rady już iść, zrobić kolejnego kroku, bo ciało boli, że to wszystko nie ma sensu. A jak się zgubimy to już w ogóle... Pojawiają się myśli o ciepłej herbacie z cytryną, kapciach, może i piwku, miękkiej kanapie, czy fotelu, dobrym jedzeniu. Psychika sugeruje, że ciało nie da rady, a w nim jeszcze kipi energia. W takich momentach trzeba gnać dalej i dalej, krok za krokiem... I zmuszać się. Z czasem "psychiczna burza" przechodzi. Wiem to z autopsji.
Wystartowałem o godz. 18.36. Na trasie czekało na mnie 9 punktów kontrolnych + punkt bonusowy, gdzie można było pobrać wodę, czekoladę i w razie potrzeby skorzystać z apteczki. Na końcu tego wszystkiego miała być meta...
Zastosowałem szybkie tempo po asfalcie w Racławicach Śląskich, ale jak tylko wszedłem na polne drogi, to zacząłem biec... Pogoda była piękna: słońce skłaniało się pomału ku zachodowi, upał nie doskwierał, było bezwietrznie. Po kilkuset metrach biegu i wyprzedzania zawodników z grup, które wyruszyły przede mną, musiałem zwolnić, bo nie miałem czym oddychać, przez kwitnący rzepak. Założenie miałem proste. Chcę być jak najszybciej na 1 punkcie kontrolnym. Dotarłem do niego na godzinę 19:43. Szło mi gładko. Aż do momentu kiedy się nie zapodziałem w okolicach Lasu Głubczyckiego. Tak się pogubiłem, że dotarłem do Osady Lwowskiej (Lwowiany), czyli do wioski, którą miałem ominąć szerokim łukiem. Pytałem mieszkańców w oparciu o opis i mapę, jak trafić na właściwy tor, ale nie potrafili mi skutecznie pomóc. Zdałem się więc na siebie i swoje zmysły. Pobiegałem po lesie "na czuja", aż w końcu wylądowałem na jakiejś asfaltowej drodze, na której spotkałem innych błądzących uczestników "Setki". Razem szukaliśmy najbliższego punktu strategicznego z opisu trasy tj. wiaduktu. Gdy go znaleźliśmy, pożegnałem się z kompanami i pognałem dalej, gdzie spotkałem Marcina, późniejszego jak się okazało zwycięzcę "Setki" oraz jego kolegę. Chwilkę pogadaliśmy, po czym znów zacząłem biec, by nadrobić straty czasowe i powyprzedzać tych, którzy byli przede mną. Po zmroku wyprzedzałem jeszcze paru mężczyzn, szesnastoletniego mieszkańca Jarnołtówka, który trasę pokonywał z wujkiem jadącym na rowerze (niepełnoletni mogli iść tylko pod opieką dorosłych). Jak się okazało w trakcie wymiany zdań z tamtym chłopakiem, jest on biegaczem Juvenii z Głuchołaz. Dodam od siebie, bo temat jest mi dość bliski, że klub wychowuje dobrych biegaczy, skoro kwalifikują się oni na mistrzostwa Europy, czy świata... Kiedy mijałem kolejnych setkowiczów, pytałem, czy ktoś jest przed nimi. Wielu odpowiadało, że rzekomo jest przed nimi hen daleko 3 biegaczy. Gdy dotarłem na 2. punkt kontrolny w lesie koło Dobieszowa, była godzina 22.14 i od kilkunastu minut używałem latarki czołowej. Zaczęło się nocne pokonywanie kolejnych kilometrów. Na punkcie okazało się, że jestem pierwszą osobą, która się zgłosiła! Ale się ucieszyłem! Zaraz za mną w końcu ktoś się pojawił. Był to Irek, biegacz. Wyprzedził mnie oczywiście, ale przez chwilę wspólnego truchtu zamieniliśmy parę zdań.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to przed 3 punktem kontrolnym zobaczyłem za sobą w oddali 2 światła. Okazało się, że to Marcin i jego znajomy. Wzajemnie się poganialiśmy. Oni wyprzedzali mnie, a za jakiś czas ja ich. Z Marcinem mierzyliśmy się z razem przez kolejne 100 km, aż do mety... Jego kolega napotkał na problemy z mięśniami, potem po załamaniu pogody zrezygnował z kontynuowania marszu.
W okolicach Lenarcic, zmierzając do Krasnego Pola, tj. mniej więcej w połowie drogi między trzecim a czwartym punktem kontrolnym, szliśmy niemal wzdłuż granicy z Rep. Czeską. Choć organizatorzy "Setki" nie przewidzieli, byśmy mieli iść po stronie naszych sąsiadów, to jednak uczestnicy i tak tam zaszli z powodu błędów w nawigacji. Ja także. Na szczęście dosłownie na moment, by zorientować się w terenie.
To dopiero bigos!
Szósty punkt kontrolny był w Głubczycach, w budynku należącym do oo. franciszkanów. W samym centrum miasta minęliśmy się z Irkiem, który już biegł dalej. Na miejscu zostaliśmy bardzo mile ugoszczeni: poczęstowano nas bigosem (!), ciepłą herbatą. Była okazja do przebrania się, szybkiego skorzystania z toalety. Z planowanej 15-minutowej przerwy zrobiła się pauza o siedem minut dłuższa. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że wielu ludzi już zrezygnowało z marszu.
Do kolejnego, siódmego punktu kontrolnego zmierzaliśmy przez kilka kilometrów po asfalcie. Skomentuję to krótkim stwierdzeniem: ałć! Nie był to pierwszy asfaltowy odcinek. Ale po postoju na ciepły posiłek dla naszych nóg było to dodatkowe obciążenie. Po "Setce" mam jednak radę dla tych, którzy kiedyś wybiorą się na nią, bądź na jakiś nieco krótszy marsz, a będzie sporo asfaltu i zaczną boleć nogi: pobiegnijcie troszkę truchtem. To naprawdę pomaga. Nawet jeśli wydaje Wam się, że zaraz z bólu kolan, czy łydek przewrócicie się, zacznijcie biec delikatnie kilkaset metrów. Jest od razu lepiej. Zmuście się, warto.
Krótko po godz. 3.00 rano dopadła mnie senność. Już wcześniej zapowiadałem ją towarzyszom wędrówki. Było mi naprawdę ciężko... Spałem to idąc, to biegnąc. Powieki miałem bardzo ciężkie. Momentami przestałem kontaktować, co się dzieje, gdzie jesteśmy. Obudził mnie dopiero napój izotoniczny, po który sięgnąłem tuż przed 4.00 rano. Był on moim zabezpieczeniem w razie "W". Rzadko używam w trasie izotoników, tym razem musiałem z niego skorzystać.
Niedługo po świtaniu, maszerując polną drogą, w oddali wypatrzyliśmy jakiś ruch przy ziemi. Okazało się, że to nasz biegacz Irek. Leżał w folii NRC. Dlaczego? Bo mu było zimno. Nie zabrał na trasę nic z długim rękawem, nic cieplejszego. Miał tylko strój biegacza mocno przylegający do ciała plus oczywiście torbę (na pasku), gdzie miał cos do picia i coś na ząb. Poza tym, jak sam przyznał, już nie wiedział, gdzie jest, a ciemno było, więc postanowił położyć się na 30 minut (tyle bowiem zostało do świtania).
Robiąc kolejne kilometry we czwórkę mieliśmy okazję podyskutować. W końcu nadszedł dzień i zaczęliśmy robić się coraz bardziej rozmowni... Wymienialiśmy się doświadczeniami. Ja ze swej strony chwaliłem nasze Góry Opawskie, Jeseniki, rejon karniowski, mówiłem o Prudnickim Maratonie Pieszym... W Bliszczycach zaczęło lać. Cóż za nieszczęście dla uczestników rajdu! Ale mając w nogach blisko 90 km, i jakieś 30 do mety, nikt z nas się tym specjalnie nie przejął.
Dobiegając do ósmego punktu kontrolnego przy wale przeciwpowodziowym w Boboluszkach mieliśmy jedno życzenie: jak najprędzej zobaczyć Irka i jego kolegę Marcina. Dlaczego mielibyśmy ich jeszcze zobaczyć? A dlatego, że - jak pisałem powyżej - zapodzialiśmy się znowu, więc mieliśmy w nogach dodatkowe kilometry. W tamtych okolicach ostatni raz mieliśmy z nimi kontakt. Od tamtej pory aż do mety byliśmy na prowadzeniu.
A propos powodzi: padał tak intensywny deszcz, że powódź zaiste mieliśmy, ale w butach. Do tego wiał intensywny lodowaty wiatr. Gdy już przemokliśmy całkiem za ostatnim, dziewiątym punktem kontrolnym, było nam naprawdę zimno... A przypomnę, że szliśmy po otwartej przestrzeni, mając na sobie tylko odzież trekkingową w postaci spodni, T-shirtów i kurtek. Żadnych polarów, swetrów nie zabieraliśmy w trasę. Zamarzać jeszcze nie zamarzaliśmy, ciepło jednak też nie było.
Dla mnie osobiście niezłym wyczynem było pokonanie odcinka od Wojnowic do Głubczyc. Z Wojnowic bowiem zmierzaliśmy do dawnej osady PGR-owskiej położonej na jakimś odludziu, idąc szalenie szybko asfaltem pod górę. Pędziliśmy po części tak na wszelki wypadek, żeby już nikt nas nie wyprzedził. Jak się na mecie okazało, i tak nie było na to najmniejszych szans, bowiem dopiero ok. 2 godz. po nas kolejni uczestnicy "Setki" trafili na metę.
Liturgia uścisków
Do Głubczyc dotarliśmy na godz. 13.13, mijając po drodze ludzi, którzy zrezygnowali wcześniej z kontunuowania rajdu i spakowani wracali do domów. W biurze rajdu przyjęto nas oklaskami. Podpisaliśmy nasze kartki kontrolne, zjedliśmy cieplutki bigosik (ale nam smakował), wypiliśmy herbatę. Potem prysznic, wręczenie pamiątkowych dyplomów (w tym roku w formie medali z masy solnej; moim zdaniem bardzo dobry pomysł), pucharu za I. miejsce dla Marcina, upominki do wyboru dla naszej dwójki, wywiady dla Radia Opole, pamiątkowe fotki i nadszedł czas wyjazdu do naszych miejsc zamieszkania.
Nastąpiła swoistego rodzaju liturgia uścisków z wszystkimi, którzy byli tam na mecie: z tymi, którzy rajdu nie ukończyli, a czekali na pierwszych, którzy go skończą, z harcerzami, tj. organizatorami rajdu, wreszcie z Marcinem, któremu w tym miejscu jeszcze raz chciałbym podziękować za doping na trasie (nie tylko słowny), zwłaszcza gdy trzeba było biec pod górę, a ja już na bieg najmniejszej ochoty nie miałem.
Należałoby już kończyć moją relację. Co tu napisać? Po pierwsze, dziękuję organizatorom za zorganizowanie po raz osiemnasty tego rajdu, w którym po raz pierwszy dane mi było wziąć udział. Dziękuję towarzyszom mojej podróży: nie tylko Marcinowi i jego koledze, ale i Irkowi, a także innym, z którymi zrobiłem choćby kilka kroków w okolicach pierwszych punktów kontrolnych. Dziękuję też Panu Bogu za to, że dał mi wystarczająco dużo siły, kiedy Go o to tak usilnie błagałem.
Jestem rad, że mogłem przejść non stop 125 km. Jestem pewien, że tyle zrobiłem, bowiem Marcinowi GPS wykazał 120 km i kilkaset metrów, a ja dodaję do tego zagubienie się w okolicach głubczyckiego lasu, wyliczone w oparciu o mapę.
Przypuszczam, że nie znajdzie się śmiałek, który zechce pokonać trasę tegorocznej "Setki z HAKI-em" tak z własnej woli. A przynajmniej nie z ziemi prudnickiej.
Organizatorom jestem tym bardziej wdzięczny, że dzięki przeprowadzeniu trasy przez Płaskowyż Głubczycki miałem możność poznania tamtejszych okolic... Jak tak patrzę na tę "Setkę" z perspektywy czasu, tj. niecałego tygodnia, to widzę, że był to szaleńczo piękny czas. Kolejna okazja do walczenia z własnymi słabościami, przezwyciężania barier wytrzymałości, hartowania ciała i ducha oraz bicia swoich życiowych rekordów, nadto okazja do nauczenia się czegoś nowego. Myślę tu przede wszystkim o sztuce nawigacji.
Wszystkim zapaleńcom długodystansowych wędrówek polecam kolejną edycję "Setki", gdziekolwiek będzie ona miała miejsce. Rewelacyjna organizacja, punkty kontrolne co około 10 km (a przy tym dostęp do wody pitnej i pysznej czekolady), chodzenie po nocy po nieznanym terenie, a przy tym moc atrakcji, które uczestnik także sam sobie może zapewnić...
Jeszcze raz wszystkim dziękuję. CZUWAJ!!! Polecamy teksty na podobny temat
Kategoria: Wędrowiec - dodatek turystyczny
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze