Artykuły
Moja śląska przygoda (4): Tam była nasza plaża
Autor: JAN DOLNY.
Publikacja: Środa, 28 - Marzec 2012r. , godz.: 10:23
Jan Dolny z grupą przyjaciół z Hamburga wybrał się do Prudnika. Dolny chce pokazać im swoje miasto. Tekst jest szczerą relacją Niemców z pobytu w Polsce. Dolny pisze, co naszym unijnym sąsiadom podoba się w Polsce, a co ich denerwuje.
Przed nami ratusz, kolumna Maryjna, pomnik Nepomucena. To ciekawe zabytki, ale nie przekonują do dłuższego pobytu w tym miejscu. Dopiero idąc ulicą Sobieskiego robiliśmy dłuższe przerwy, oglądając stare domy. Sporo jest tutaj historycznej substancji. Dobrze, że uliczka jest tylko dla pieszych. Wyobraziłem sobie, że właśnie przy niej znajduje się rewelacyjny sklepik ze "śliwkami". Po chwili witała nas już postać młodego mężczyzny siedzącego na starej studni. Moi przyjaciele nie szczędzili słów uznania dla władz Prudnika, że udało im się zachować ten zabytek dla przyszłych pokoleń. Gdy przeczytałem im miłosną historię Wiewióry i Wawrzka, byli pełni podziwu dla o. Dudka, za piękną opowieść i jego inicjatywę postawienia figur.
To też robi wrażenie
- Widać, że nie tylko pomniki sławnych ludzi mogą cieszyć, ale i bajkowe postacie nieraz robią większe wrażenie - ktoś skomentował.
W czasie, gdy czytałem historię o studni dołączyło do nas małżeństwo z Niemiec. Nie, nie byli byłymi mieszkańcami ziemi prudnickiej, ani ich potomkami. Byli w trakcie wycieczki z Opola do Prudnika. Kończyli właśnie swój krótki pobyt w naszym mieście i przyznali szczerze, że to właśnie te rzeźby przy studni najbardziej ich ucieszyły. Zaproponowałem, żeby do nas dołączyli, bo właśnie udawaliśmy się do Muzeum Ziemi Prudnickiej. Niestety, nie byli zainteresowani, miałem tylko nadzieję że zwrócili jeszcze uwagę na pięknie odrestaurowaną Wieżę Bramy Dolnej, zanim - jak mi powiedzieli - pojadą za miasto na smaczne ryby.
Gdy przechodziliśmy przez tunel ul. Krzywoustego zaczęło padać. Stojąc przed zabytkowym budynkiem muzeum patrzyliśmy na rzekę i stojące przy niej domy ul. Chrobrego. Historię tej części miasta moi przyjaciele doskonale znali, często opowiadałem im o Harrym Thürku i jego wspomnieniach z pierwszych powojennych dni i o "gettcie". Tym razem chciałem im pokazać Muzeum Ziemi Prudnickiej. Nie ja oczywiście, ale pani dyrektor Urszula Rzepiela, która już na nas czekała. Był też nasz dobry znajomy Marcin Domino, który od paru dni znów tutaj pracował. Trudno opisać, jak wielką frajdą była dla nas - niemłodych hamburczyków - możliwość obejrzenia tych starych eksponatów, z których wiele jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej było zwykłymi przedmiotami codziennego użytku. Ucieszyłem się, że trafiłem w gusta mojej grupy. Pani dyrektor dzielnie i wyczerpująco odpowiadała na pytania, a później zaproponowała nam kawę. Czuliśmy się tutaj doskonale.
- Nie przesadziłeś, chwaląc prudnickie muzeum - ta uwaga ucieszyła mnie najbardziej. Ze względu na czas nie obejrzeliśmy wszystkich zbiorów muzeum, ale na pewno jeszcze tam będziemy. Dwie godziny spędzone w muzeum pozwoliły nam uzupełnić wiedzę i zyskać świadomość, że dla zachowania przeszłości Prudnika robi się w tym miejscu bardzo wiele. Jestem wszystkim za to bardzo wdzięczny.
Opiekun kapusty
Deszcz padał już w najlepsze gdy opuszczaliśmy muzeum. Na moje pytanie, czy już wracamy do hotelu, uczestnicy wycieczki zgodnie kazali mi oprowadzać dalej. Pokazałem im moją codzienną drogę do szkoły, którą przemierzałem przed 54 laty. Widok psuły niezbyt piękne elewacje domów przy ul. Chrobrego, ale i tutaj zdarzały się "światełka" w szarości, jak chociażby nowy budynek muzealny, w którym prezentuje się teraz tradycje tkackie.
- W tym miejscu miałem pierwszą pracę w roli ogrodnika - żartuję, wskazując na mały ogródek nad brzegiem rzeki, w którym - jako uczeń "dwójki" - z wielką pasją i zaangażowaniem, opiekowałem się przede wszystkim kapustą. Za tę pielęgnację byłem nawet pochwalony przez panią Krawczykową i pana Józefa. Przeszliśmy obok ruin browaru i ul. Stromej, gdzie często w zimie zjeżdżaliśmy na naszych tornistrach a później już na mokrych tyłkach. Dalej stoi opuszczona moja pierwsza szkoła, z tej perspektywy znam ją najlepiej, bo od strony ul. Kolejowej przez "wielbłądzi most" (tak go nazywaliśmy) tutaj przychodziłem. Minęliśmy działki, docierając do ul. Kolejowej. Po drodze opowiadałem o nieistniejącym stawiku, gdzie nie tylko łowiono wielkie ryby, ale gdzie piłkarze "Włókniarza" wskakiwali po rozegranym meczu. Niejeden z nich wyciągał później z wody wielką klatkę - zwykle dla ptaków - w której podskakiwał szczupak. W tym miejscu graliśmy w piłkę nożną, używając przede wszystkim "szmacianki". Za płotem, na stawie nauczyłem się jazdy na łyżwach. Zimy były kiedyś srogie. Przyjaciele wciąż zadawali mi pytania, ale mnie już zabrakło głosu. Staliśmy przed domem na ul. Kolejowej 21. W tym miejscu przeżyłem najcudowniejsze lata mojego dzieciństwa. W budynkach, które odbierałem dziecięcą wyobraźnią jako "wieżowce", mieszkało wielu moich szkolnych kolegów.
Ruski z ustnikiem
Na dworzec kolejowy już nie poszliśmy. Wiedziałem, że nie jest już w takim stanie jak wtedy, gdy w świetlicy graliśmy w ping ponga. Oczywiście paletki sami musieliśmy sobie zrobić. Już nie wspomniałem, że w bunkrach przy dworcu bawiliśmy się w "wojsko". W tym miejscu zapaliłem swój pierwszy i ostatni w życiu papieros. Był ruski z ustnikiem. W ciemności paliłem go odwrotną stroną. Wdychałem i wdychałem, a wszyscy wokół się ze mnie śmiali. Dobrze, że już wtedy skończyłem z tym nałogiem. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie wykorzystano tych bunkrów na cele historyczne. W Hamburgu tego typu konstrukcje służą do edukacji, by pokazać młodzieży, czym jest wojna. Sądzę, że gdybym mieszkał w Prudniku, to na pewno starałbym się udostępnić ten bunkier młodemu pokoleniu. Jako przestrogę przed wojną!
Kilka kroków dalej pokazałem dom, gdzie zamieszkał - jako dziecko - po przyjeździe z Białej, Harry Thürk z rodziną. Może bylibyśmy sąsiadami, gdyby nie wojna... Często na ten temat żartowaliśmy podczas rozmów telefonicznych. Mówiliśmy również o naszej wspólnej szkole przy Pl. Zamkowym. On również się tam uczył.
Mimo, że deszcz rozpadał się w najlepsze, weszliśmy jeszcze na cmentarz żydowski. Wiedziałem, że ten teren należy od pewnego czasu do Gminy Żydowskiej, ale jak można było dopuścić do takiego zaniedbania grobów swoich przodków. Czy nie mogli się porozumieć z którąś z miejscowych szkół, aby młodzież częściej opiekowała się tymi grobami (cmentarz jest również sprzątany przez więźniów - przyp. red.)? Na pewno znalazłyby się w kasie właścicieli terenu jakieś finansowe rezerwy, żeby odnowić to miejsce, gdzie spoczywają najhojniejsi dobroczyńcy miasta. Moi przyjaciele podzielali moje odczucia. Obchodzenie z pompą jakichś rocznic nie jest wyrazem szczerego szacunku dla przeszłych pokoleń, którym tyle zawdzięczamy.
W twarz za uratowanie
Na krótko zatrzymaliśmy się na moście na ul. Nyskiej.
- Tam była nasza plaża - wyjaśniam, - a tam, trochę dalej, po prawej stronie, gdzie rzeka się dzieli, koło cegielni niemysłowickiej, uratowałem kiedyś Witka, syna lekarza.
Ten epizod mojego życia opowiedziałem miesiąc wcześniej wnukowi Lorenzowi. Też pokazałem mu to miejsce.
- A czy ojciec Witka, pan doktor Bednarski podziękował ci dziadku? - zapytał mnie wówczas.
- Tak i nie - odpowiedziałem. Gdy przyprowadziłem Witka do jego domu na "dzień dobry" dostałem solidne uderzenie w policzek. Uciekłem... Doktor myślał, że to ja namówiłem jego syna, który nie umiał pływać, do wskoczenia do głębokiej wody. Jednak następnego dnia, po tym, gdy Witek opowiedział ojcu o całym zdarzeniu, o tym, że to był jego pomysł, a ja byłem niewinny, dr Bednarski obdarował mnie pierwszą w moim życiu czekoladą. To musiało być w 1950 lub 1951 roku.
- Nawet takie drobiazgi sobie przypominasz? - zdziwiła się Krysia.
Chroniąc się pod parasolami minęliśmy opuszczone hale zakładów Fränkla, później Froteksu.
- Bez opieki te mury w takim stanie długo nie wytrzymają - zauważył Brend. Miał rację. Decyzja o przyszłości tych zabudowań, tej "wspaniałej przeszłości", musi zapaść jak najszybciej. Przechodząc obok kolejnych willi Fränklów, ulicą Piastowską dotarliśmy do szpitala. Leżałem tutaj mając 5 lat, miałem zapalenie opon mózgowych. Leżałem już między martwymi na korytarzu, gdzie znalazła mnie moja mama z siostrą. Zmusili lekarzy aby dalej się mną normalnie opiekowali... moja wola przeżycia była ogromna. Po paru tygodniach byłem już w naszym mieszkaniu na Taborach.
A my dotarliśmy - po kilkugodzinnym spacerze - do naszej "Oazy" w sam raz na kolację. Mimo zmęczenia wytrzymaliśmy jeszcze godzinę przy miłej rozmowie, wspominając pierwszy, pełen wrażeń dzień w "moim" Prudniku. Polecamy teksty na podobny temat
Kategoria: Wędrowiec - dodatek turystyczny
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze