Artykuły
Franciszek Surmiński: Mogłem przebierać w dziewczynach
Publikacja: Środa, 18 - Grudzień 2013r. , godz.: 11:17
- Najważniejsze, to być dobrym człowiekiem. I się uśmiechać do ludzi. Reszta przyjdzie sama - podkreśla gigant z Prężynki.
Franciszek Surmiński, bo o nim mowa, przyszedł na świat 5 grudnia 1934 roku w Dmuchawcu koło Tarnopola. W wieku czterech lat stracił matkę. Mając dwanaście przyjechał z rodziną na ziemię prudnicką - najpierw do Olbrachcic, potem do Rudziczki. Zanim rozpoczęła się jego wielka przygoda z kolarstwem, próbował swych sił w innych dyscyplinach sportu, m.in. w siatkówce, narciarstwie, tenisie stołowym, hokeju, czy piłce nożnej. Tej ostatniej poświęcał najwięcej czasu.
- Występowałem na różnych pozycjach, ale najczęściej w napadzie. Potrafiłem strzelić 9 goli w jednym meczu. Graliśmy nawet z wielką wtenczas Unią Racibórz w Pucharze Polski. Zaczęliśmy w dziewięciu, bo to był okres żniw, i do połowy przegrywaliśmy 0:9. Po przerwie stanąłem na bramce i skończyło się tylko 1:12. Ale na mnie koszula była mokra. Na boisku zawsze dawałem z siebie wszystko, grałem zawzięcie, choć rywale też mnie nie oszczędzali - połamali mi nos, żebra, wywołali wstrząs mózgu.
Na mecze LZS-u Rudziczka przyjeżdżał nawet z wojska.
- Służyłem w Kłodzku, w pancernej. Gdy tylko dostałem przepustkę, wsiadałem na rower, zagrałem mecz albo dwa i pociągiem z powrotem do jednostki. Raz jeszcze poszedłem na zabawę i... uciekł mi pociąg. 90 kilometrów w mundurze na rowerze nocą, pod wiatr, po górach. Chciałem koniecznie zdążyć na rozprowadzenie kompanii, bo u mnie słowo to rzecz święta. Ledwie dojechałem, prawie nieprzytomny. Żołnierze myśleli, że popiłem, więc położyli mnie do łóżka. Przespałem ponad dobę! Byłem bardzo wysportowany od młodych lat. 115 kg na sztandze dźwigałem na zawołanie, tylko marynarkę rozpinałem. Niektórzy w wojsku mieli kłopoty przez skrzynię przeskoczyć. Ja brałem skrzynię, konia, i do góry...
Swój pierwszy wyścig - w Prudniku, dla niezrzeszonych - wygrał na pożyczonym rowerze. Po raz pierwszy Polska usłyszała o nim na zawodach dożynkowych w Łowiczu. Wziął w nich udział na czeskiej favorii, którą dostał od prezesa GS.
- Nagrodą był czerwony, wyścigowy "Bałtyk". Postanowiłem sobie, że muszę go wygrać. Był tak silny wiatr, że drzewa wyginało. W walce o zwycięstwo liczyłem się ja i taki jeden warszawiak, mieliśmy około 3 minuty przewagi nad resztą stawki. Jechaliśmy równo, ale gdy tylko zobaczyłem metę, to tak huknąłem w pedał, że dostał z 50 metrów. Po przejechaniu linii mety zemdlałem. W gazecie zamieścili nawet moje zdjęcie, aż się wstydziłem, bo wyglądałem jak z krzyża zdjęty. Gdy już do siebie doszedłem, pytają mnie: w jakiej ja sekcji jeżdżę? To im mówię, że... gram w piłkę, w Rudziczce. Nie mogli się nadziwić.
Jego kariera nabrała rozpędu pod koniec lat 50. Nie było mu łatwo, gdyż wszędzie z Zarzewia startował sam, podczas gdy np. warszawska Legia wystawiała w jednym wyścigu 6-7 kolarzy. W 1962 roku, dzień po swoim ślubie, wygrał etap wyścigu Dookoła Polski z Lublińca do Nysy. Na mecie wiwatowały mu tłumy. Potem przyszło m.in. etapowe zwycięstwo na trasie Sucha Beskidzka - Zakopane.
- Pokonałem wtedy samego Królaka. Po tym wyścigu okrzyknięto mnie nową gwiazdą na polskich szosach. Od razu wzięli mnie do kadry narodowej.
Jednego dnia potrafił obskoczyć 3 wyścigi i wszystkie wygrać! Dziewięciokrotnie zdobywał medale mistrzostw Polski, po 3 z każdego kruszcu. Brał udział w prestiżowych zawodach dookoła Anglii (7 razy), Maroka, Francji, Meksyku, Bułgarii, czy Kanady. Startował też w mistrzostwach globu w Szwajcarii.
- Nieraz miałem dość kolarstwa. Ale wystarczyło, że pojechałem do ojca na wieś, popracowałem przy snopkach czy oborniku i znowu przychodziła ochota do ścigania. To był mój sprawdzony sposób na odreagowanie.
Ze światowych wojaży przywoził nie tylko laury.
- Na jednym zagranicznym wyjeździe można było zarobić nawet 100 tys. zł (dom wtedy kosztował ok. 160 tys.). Kupowało się tam np. płaszcze, garsonki i handlowało tym w Polsce. Rolnik w polu konia zostawiał, żeby nie przegapić okazji... Same starty nie były specjalnie dochodowe. Na przykład w Kanadzie za zwycięstwo wygrałem 4.800 dolarów, z czego wziąłem tylko 450. Musieliśmy się dzielić, również z kierownictwem kadry, a czort wie co to byli za ludzie, niewykluczone, że i z SB.
Jego największym marzeniem był udział w Wyścigu Pokoju. Jak mówi, oddałby za to wszystkie swoje trofea, sprzedałby duszę. Dodatkowo motywował go fakt, że za sam start władze Prudnika obiecały mu umeblowane mieszkanie.
- 6 lat przygotowywano mnie z reprezentacją do WP. Niestety byłem spoza układu i robiono wszystko, żebym w nim nie pojechał, mimo że wygrywałem w kraju z każdym. Raz kazano mi iść na operację nosa. Innym razem dopatrzono się u mnie za mało czerwonych krwinek. Brałem na to zastrzyki, jadłem sałatę. Ale to nic, jednego roku wycięli mi lepszy numer. Dzień przed wyjazdem na eliminacje trener Wandor poinformował mnie, że zaginął mój paszport. Oczywiście kłamał, miał swojego pupilka w zespole i to jego chciał wysłać. Nie potrafiłem się powstrzymać, tak mu nagadałem, że wyleciałem z kadry. To było moje największe głupstwo, gdyż po jakimś czasie dowiedziałem się, że mogłem dostać przepustkę do Czechosłowacji, gdzie bez problemu rozwaliłbym te kwalifikacje.
W międzyczasie ukończył kurs instruktora kolarstwa. Był nawet asystentem trenera kadry narodowej. Jako zawodnik mógł przejść na zawodowstwo.
- Miałem oferty również z zagranicy. W Anglii kręciła się koło mnie duża fabryka, chcieli mnie tam nawet żenić, z Polką. Cieszyłem się dużym powodzeniem u kobiet, mogłem przebierać w dziewczynach, nawet Bułgarka o mnie zabiegała. Czasami żałuję, że nie wyjechałem...
W 1966 roku poznał Stanisława Szozdę.
- Startowałem gdzieś za granicą, w tym czasie w Prudniku odbywał się wyścig dla niezrzeszonych. Po powrocie dowiaduję się, że wygrał 16-letni Szozda, uczeń technikum rolniczego. Mówią mi, że miał 5 minut przewagi, że musiał się za motorem ciągnąć. Ja, stary lis, myślę: taki gówniarz i on się potrafi za motorem ciągnąć?! Niemożliwe. Mówię: chcę go widzieć! Za jakąś godzinę Szozda przyleciał zdyszany. Patrzył się we mnie jak sroka w kość. Aż gębę rozwalił. To był wielki talent. Szybko się uczył, miał niesamowity zapał do treningów. Zdobył wiele, ale mógł jeszcze więcej, wystarczyło tylko umiejętnego go prowadzić. Gdyby go tak nie eksploatowano, to zdobyłby jeszcze z pięć tytułów mistrza Polski, dwa tytuły mistrza świata, zaliczyłby co najmniej dwa kolejne Wyścigi Pokoju i jeszcze jedną olimpiadę. Zakończył ściganie mając zaledwie 28 lat, w najlepszym wieku dla kolarza. Gdyby nas nie rozłączyli, to jego kariera wyglądałaby zupełnie inaczej, jestem tego pewien. Choć on sam też się nie oszczędzał. Dla niego nie było, żeby wygrać o pół koła, czy rower. Jak jemu machnęli chorągiewką, to w niego diabeł wstępował. On wyznawał zasadę jak Ruski - naprzód! A trzeba było po łyżeczce. Zwłaszcza, że on był chuchro. Mimo wszystko uważam, że drugiego takiego kolarza jak Szozda nie będzie w Polsce przez najbliższych 100 lat.
Franciszek Surmiński odszedł ze sportu po igrzyskach olimpijskich w 1972 roku (jego podopieczni: Szozda, Kocot i Barcik wywalczyli w Monachium medal), skłócony ze środowiskiem kolarskim. Zaczęli mu robić świństwa, obrażać, że jest analfabetą bez wyższego wykształcenia. Wszystko z zazdrości, bo nie dość, że sam był znakomitym kolarzem, to jeszcze wychował dziesiątki zawodników.
- Nawet Szozdę nastawiali przeciwko mnie. Na Opolszczyźnie byłem największym wrogiem. Niejeden z tych cwaniaków zdobył papiery trenerskie, a na rowerze nie umiał jeździć. A jeszcze brali za to duże pieniądze. Było, minęło, nie warto do tego wracać. Ci, co mnie skrzywdzili, już dawno nie żyją. Kończąc karierę czułem się jak na własnym pogrzebie. Było mi z tym bardzo ciężko. Później udowodniłem im, że zrobiłem maturę i ukończyłem studium trenerskie na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu.
Jego nowym pomysłem na życie stały się szklarnie.
- Za Dzień Kobiet mogłem sobie kupić willę. Ciąłem 15 tysięcy goździków tygodniowo, a jeden z przybraniem kosztował 24 zł. Chciałbym mieć teraz te pieniądze, które pogubiłem... Choć nie powiem, dorobiłem się w życiu sporo. Stać mnie było, żeby np. dzieciom pokupować domy, samochody. A jeszcze wychodząc z wojska nie miałem się w co ubrać, wychowałem się w strasznej biedzie.
Dziś pan Franciszek uprawia warzywa. Do niedawna hodowałem jeszcze konie. Praca wciąż sprawia mu przyjemność.
- To co ja teraz robię w porównaniu z robotą, którą wykonałem na rowerze, to jest zabawa. Zdrowie, odpukać, dopisuje. Tylko kolana wysiadają. No i niedawno przeszedłem operację wycięcia jednej nerki, ale spokojnie, urodziłem się z czterema. Piję dziennie co najmniej litr mleka. Kto wie, może w tym tkwi recepta na dobrą kondycję.
We wrześniu bardzo przeżył śmierć Stanisława Szozdy. Łzy cisną mu się do oczu na samo wspomnienie.
- Do samego końca nie wiedziałem, co Staszkowi było. Nie chciał się przede mną otworzyć, mówił, że ma problemy z kręgosłupem. Zresztą wszyscy ukrywali przede mną jego chorobę. Ostatni raz widzieliśmy się w połowie roku w Sobótce, podczas odsłonięcia pamiątkowych tablic w alei sław. Było radio, przyjechała telewizja. Kiedy nadeszła kolei Staszka, wziął on do ręki mikrofon, wskazał na mnie i powiedział: to jest ten człowiek, dzięki któremu tutaj jestem i to, co w życiu osiągnąłem, to jego zasługa. I ciach mnie w policzek. To było strasznie wzruszające. Mam wyrzuty sumienia i żal do siebie, że go nie odwiedziłem w szpitalu. Wybierałem się z przyjacielem Józefem Paradowskim, ale on też poważnie zachorował i poszedł na operację. Mogłem wsiąść w samochód i samemu pojechać do Wrocławia. W 1999 roku pochowałem syna - zginął w wypadku drogowym, mając 36 lat. Teraz odszedł Staszek, którego traktowałem jak własne dziecko. Trudno mi się z tym pogodzić.
Legendarny pan Franek chce tchnąć ducha w dzisiejszą młodzież, przekazując cenne rady.
- Planuję pogadanki po szkołach, rozmawiałem już na ten temat ze starostą i mam jego zgodę. Będę zachęcał do uprawiania sportu. Jakiegokolwiek. Nie chodzi o wyczynostwo, tylko o zwykły ruch. Uczniowie muszą zrozumieć, że zwolnienia z wuefu do niczego dobrego nie prowadzą. Ja do pracy w Nysie na rowerze jeździłem. Dziś maluch ma do szkoły raptem 500 metrów i rodzic wozi go samochodem. Dziwić się, że później chodzą jak kaczki.
O jego zasługach dla polskiego sportu nie zapomniano nawet po latach. W 2000 roku prezydent RP Aleksander Kwaśniewski przyznał mu Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. 9 lat później został wybrany przez Rowerową Akademię Kolarską w Krakowie "Królem Kolarstwa". Ceremonia koronacji odbyła się na Wawelu. Być może wkrótce jego imieniem zostanie nazwane rondo "czyżowickie". Pamiętają o nim również koledzy z tras. Na 75. urodziny z życzeniami przybył do niego m.in. Ryszard Szurkowski, którego wielka kariera zaczęła się w Prudniku.
- W 1968 roku odbywały się u nas przełajowe mistrzostw Polski. Szliśmy łeb w łeb. Ostatecznie Rysiek wyprzedził mnie na mecie o 10 sekund. Przegrałem na własne życzenie - była szklanka, a ja założyłem buty z kolcami.
Boże Narodzenie spędzi u córki lub siostry. Na wigilijnym stole - jak mówi - nie może zabraknąć pierogów. Uwielbia ruskie i z kaszą, niespecjalnie przepada za daniami z kapusty. Do dziś pamięta wigilię w 1956 roku.
- Byłem wtedy w wojsku. Cały dzień przesiedziałem przy ziemniakach. W dziesięciu musieliśmy obrać tonę.
Franciszek Surmiński cieszy się w swym otoczeniu ogromną sympatią i szacunkiem. Jego fascynujących opowieści można słuchać godzinami.
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze