Artykuły
Marek Karp: Wszystko dzięki Dianie
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Środa, 18 - Lipiec 2012r. , godz.: 11:04
O promowaniu kultury japońskiej, potajemnym pisaniu wierszyków, klubie Wieży Woka oraz planowanej publikacji, dotyczącej rzymskiej
bogini z prudnickiego parku, rozmawiamy z Markiem Karpem - zdobywcą tytułu "Człowiek Roku 2011".
- Jest pan człowiekiem wielu aktywności. Czym się pan aktualnie zajmuje?
- Remontem mieszkania (śmiech).
- A tak z rzeczy publicznych?
- Ostatnio trochę odpuściłem, ze względu na różne kłopoty, również prywatne.
- Jest pan kronikarzem Uniwersytetu Złotego Wieku...
- No tak, jestem zawziętym kronikarzem, od samego początku, zarówno jeśli chodzi o Uniwersytet Złotego Wieku, jak i stowarzyszenie "Diana", bo te dwie rzeczy istnieją obok siebie. Od wielu, wielu lat prowadzę różne kroniki, z rozmaitych wydarzeń czy imprez.
- A skoro już mowa o Dianie - jest pan zwolennikiem tego, aby była ona symbolem Prudnika? Mówi się nieraz, że tak naprawdę powinna być nim Wieża Woka...
- Jedno drugiemu nie przeszkadza. Wieża Woka to także symbol Prudnika oraz oczywiście nagroda w plebiscycie "Tygodnika Prudnickiego"; Diana jest z kolei statuetką, wręczaną w sposób symboliczny przez lokalny samorząd. Została w pewien sposób nobilitowana; a poza tym promocja naszego miasta poprzez "powrót Diany" była jednym z celów towarzyszących. Osobiście, bardzo mi się to podoba.
- Spotkałem się z sugestią, że gmina powinna przejąć statuetkę Wieży Woka od "Tygodnika Prudnickiego".
- Wiadomo, są to czyjeś subiektywne przekonania. Nie uważam, żeby to było sensowne. Dobrze, żeby "Tygodnik Prudnicki" kontynuował swój plebiscyt. Na podobnej zasadzie dyskutowano, czy statuetka powinna przedstawiać Wieżę Woka w stanie przed czy po renowacji, ale z tego, co wiem, dyskusja została zakończona.
- W ostatnim czasie otrzymał pan zarówno Wieżę Woka, jak i Dianę. Jak odnosi się pan do nagród? Co one zmieniają w pańskim życiu?
- Sporo zmieniają, jeśli chodzi o poczucie satysfakcji z tego, co robię. Statuetka Diany przyznana została stowarzyszeniu, zaś "Człowiek Roku" to nagroda indywidualna; ale trzeba powiedzieć, że to wszystko dzięki Dianie, jej należy podziękować, bo to ona zadecydowała o tym, że udało mi się zdobyć ten tytuł. Rok 2011 był finałem kilkuletniej akcji, mającej na celu "powrót Diany".
W "Globusiku" (gazetce Szkoły Podstawowej nr 3) moje wnuki pytały mnie, co odczuwam, przechodząc przez park obok Diany? Na pewno radość, że posąg stoi i będzie stał długo. Jest to już jakiś ślad na Ziemi, w tym przypadku trwały. Okolicznością towarzyszącą było ustanowienie statuetki oraz nazwanie placu przy altanie imieniem rodziny Fränklów. Chodzi też o stworzenie miejsca rozrywki i wypoczynku. Organizowaliśmy tam trzy większe imprezy, mam na myśli spotkania przy Dianie. Teraz właściwie przejął to Prudnicki Ośrodek Kultury. I bardzo dobrze. Ma on, bądź co bądź, większe możliwości techniczne niż my, jako stowarzyszenie. Chodzi też o to, żeby Diana patronowała pewnym imprezom.
- W tym roku odbędzie się spotkanie przy altanie?
- Ma być, we wrześniu. Odbędą się też wybory naszej miss. Oprócz tego, chcemy zakończyć historię z "powrotem Diany" takim wydawnictwem - książeczką; nie karteczką składaną na trzy, ale publikacją, która pokazywałaby mit Diany, historię rzeźby w Luwrze i realizację całej idei. Trochę zdjęć, trochę tekstu. Tylko, że przydałoby się nieco więcej pieniędzy niż mamy; ale myślę, że się uda.
- Wyczytałem ostatnio w "Tygodniku", że był pan popularyzatorem kultury japońskiej. Proszę przypomnieć młodszym czytelnikom naszej gazety (również mi), o co chodziło.
- W połowie lat 80. powstało w Opolu Towarzystwo Polsko-Japońskie, a z nim Wojewódzki Klub Origami. W "Trybunie Opolskiej", w której wtedy pracowałem, zamieszczaliśmy zadania do wykonania, robiliśmy konkurs origami; założyliśmy też klub, skupiający dzieci z całego województwa, który spotykał się raz na jakiś czas. Od tego się zaczęło. Kilka lat temu zorganizowałem Dni Kultury Japońskiej - tu, w Prudniku i w Białej. Miały wtedy miejsce wystawy, spotkania.
A skąd się wzięło to zainteresowanie? Mogło dotyczyć właściwie każdej innej kultury; miałem po prostu zaprzyjaźnionego Japończyka, który ożenił się z pewną panią z Prudnika. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy i z tego zrodziła się idea promowania kultury japońskiej. A potem jakoś się to urwało.
- Spotkania skupiały się wokół origami?
- Nie tylko, była cała masa innych rzeczy; także sztuka japońska, grafika, dekoratorstwo, warsztaty języka japońskiego i kaligrafii, filmy japońskie, degustacja potraw. Urwało się to właściwie z chwilą, kiedy po 11 latach zakończyłem pracę w "Trybunie Opolskiej" i "Dzienniku Zachodnim". Gdy przebywałem w Opolu - miałem kontakty, na miejscu; zaś później, kiedy wróciłem, wiadomo, trzeba było wykonywać dziesiątki telefonów, żeby coś załatwić. Stawało się to coraz trudniejsze. Ale te Dni Kultury Japońskiej, to jedna z fajniejszych spraw, w które się zaangażowałem.
Z innych aktywności - było jeszcze Zakładowe Koło Kultury we "Froteksie", a więc towarzystwo regionalne związane z zakładem. Ukazało się wtedy sporo książeczek, napisanych przez ludzi z pasją - plastyków, poetów. Antek Weigt to pilotował. Działo się tam dużo fajnych rzeczy.
Zrobiłem też 100 programów publicystyczno-rozrywkowych pt. "Dzień dobry, co słychać?" - w Głubczycach i w Prudniku. Pierwsze 30 lat mieszkałem w jednym, a 30 w drugim miejscu. W latach 70 zacząłem prowadzić ten program, najpierw w Powiatowym Domu Kultury w Głubczycach, potem zaś w Białym Domu w Prudniku. Miały tam miejsce rozmaite dyskusje, różne zdania, opinie, prezentacje ludzi i spraw. A do tego zawsze jakaś artystyczna oprawa, muzyczka, wystawa. Spotykaliśmy się nieraz z zarzutem, że ten program jest za bardzo pozytywny, że unikamy problemów, kłótni, afer. Ale uważałem, że nie ma takiej potrzeby. Chcieliśmy pokazywać ludzi pozytywnie zakręconych. Światli koledzy mówili, że jesteśmy towarzystwem wzajemnej adoracji. Niech im będzie. Ale te programy miały swoich zwolenników. Obowiązkowo prowadziłem też kroniki. Chciałem jeszcze zrobić taki program pomostowy Głubczyce-Prudnik, ale się nie udało.
- A jak tam pańska twórczość literacka? Podobno pan się z nią ukrywa...
- Ani twórczość, ani literacka (śmiech). Nie używajmy takich słów. I ani się nie ukrywam, ani niepotrzebnie nie eksponuję tego faktu. Po prostu zawsze lubiłem pisać. Prowadziłem przez wiele, wiele lat dzienniki. Mam trochę tych zeszytów w domu, w zielonym kufrze; utrapienie żony - czy to zostawić, spalić czy co właściwie z tym zrobić. To dzienniki sięgające czasów szkoły. A wierszyki piszę namiętnie, jestem w stanie tworzyć od ręki takie różne duperele - a to żonie na urodziny, a to dzieciom. Mam cały tomik - wierszyki o zwierzątkach: o jeżu, o wężu; kiedyś Danusia Hejneman zrobiła do tego obrazki (do kolorowania). Taki więc tomiczek istnieje. Kiedyś miałem nawet spotkanie autorskie w przedszkolu. Pisałem też szopki do "Tygodnika Prudnickiego" oraz "Panoramy Bialskiej", również z rysunkami Danuty Hejneman.
Kiedyś też, występując pod innym nazwiskiem, wysłałem wiersz na konkurs o uzależnieniach, do Głuchołaz. Zająłem wtedy pierwsze miejsce. Napisałem w tamtym okresie trochę smutnych wierszy.
- Jest pan z wykształcenia...
- Leśnikiem (śmiech). Pracowałem w lesie przez półtora roku. To miejsce kojarzyło mi się wcześniej z kropelkami rosy i śpiewającymi ptaszkami, a tu trzeba było zająć się setkami różnych szkodliwych owadów, różniących się między sobą kropką na odwłoku czy skrzydełku; trzeba też było zastosować wobec nich taki a nie inny środek chemiczny. Różne więc sprawy zniechęciły mnie do pracy w lesie. Ostatecznie zostałem miłośnikiem, ograniczającym się do spacerów i chłonięcia zapachów żywicznych.
Byłem później instruktorem, a następnie kierownikiem domu kultury w Głubczycach. Potem pracowałem w "Głosie Włókniarza" i "Trybunie Opolskiej", byłem też "galernikiem" w Mosznej (prowadziłem wernisaże, organizowałem wystawy w galerii zamkowej). W późniejszym czasie zaczęły się problemy zdrowotne. Najpierw renta, później emerytura. Teraz udzielam się w Uniwersytecie Złotego Wieku "Pokolenia".
A wracając jeszcze do Wieży Woka - kilka lat temu, kiedy Jan Dolny, prudniczanin z Hamburga, otrzymał tytuł Człowieka Roku, pojawiła się sugestia, by zapraszać laureatów i spotykać się z nimi dwa, trzy razy do roku. Niewykluczone, że powrócimy do tej idei. Może taki klub Wieży Woka kiedyś powstanie. Plebiscyt trwa już 16 lat. 14 laureatów żyjących plus nagrodzone firmy to około 30 osób. A nuż jakaś fajna sprawa by z tego wyszła i - jak mówi Jan Dolny - udałoby się wspólnie zrobić coś pożytecznego.Polecamy teksty na podobny temat
Kategoria: Rozmowy TP
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze