Artykuły
Teresa Ochudżawa-Dyjak: O Australii słów kilka
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Środa, 27 - Czerwiec 2012r. , godz.: 11:15
Teresa Ochudżawa-Dyjak pracowała jako nauczyciel geografii w Liceum Ogólnokształcącym
w Białej. W 2004 roku, po przejściu na emeryturę wyemigrowała wraz z mężem do Australii. Zamieszkała w Breville koło Sydney, dołączając do swojej rodziny, która jest tam od dawna.
- Wcześniej nie korciło pani, żeby wyjechać?
- Zawsze byłam patriotką i bardzo chciałam mieszkać w Polsce; poza tym, pracowałam w szkole - to był mój wymarzony zawód.
- Mało kto decyduje się na emigrację, zwłaszcza tak daleką, będąc już w wieku emerytalnym...
- Jeśli człowiek wyjeżdża w całkiem nowe i nieznane obszary, jest to z pewnością ciężka decyzja. Na mnie czekała tam rodzina, a mam ją dosyć dużą, więc było mi łatwiej.
- A tęsknota? Pojawia się czasem?
- Tęsknota towarzyszy mi cały czas, ponieważ większość życia spędziłam w Polsce, łącznie ze studiami i całą moją młodością. Właściwie nie ma dnia, w którym nie myślę o kraju; codziennie śledzę polskie wiadomości, w radiu i telewizji, czytam też prasę - prenumerujemy ją lub wymieniamy między sobą. Jesteśmy na bieżąco. Korzystamy też z międzynarodowego kanału SBS - są tam skróty wiadomości z Polski, 20 minut, zawsze o stałej godzinie - 4.00 po południu. A w radiu od 1.00 do 2.00.
Nasze życie polonijne skupia się również wokół polskich klubów (jest ich bardzo dużo), a także wokół polskiego Kościoła, który obejmuje dość duży rejon. Korzystamy też ze świetlicy - odbywają się tam występy (np. taneczne), zapraszani są różni ludzie. Kontakty organizowane są również w ambasadzie polskiej w Sydney, często mają tam miejsce spotkania ze znanymi profesorami. Grane są także koncerty chopinowskie.
W okolicy, gdzie mieszkam, polonia jest bardzo liczna. W Kościele czy w świetlicy możemy rozmawiać wyłącznie po polsku. Kontakt jest bez przerwy. Mamy też polską sieć handlową, Polacy są bardzo operatywni, założyli rozmaite zakłady, np. mięsne; oprócz tego piekarnie, sklepy.
- A jak tam "bariera językowa"?
- Jest to w zasadzie największy problem. Każdy przyjezdny ma zagwarantowane kursy za darmo; zrobiliśmy z mężem pierwszy i drugi stopień - chodzi o podstawy komunikacji: w sklepie, w urzędzie. To dużo daje, ale nauka musi mieć ciągłość. Tyle, że jeśli ktoś nie ma pracy, to i kontakty z ludźmi są skromniejsze; a w domu rozmawiamy wyłącznie po polsku.
Problem został o tyle rozwiązany, że istnieją instytucje tłumaczy, w różnych językach, nawet przez telefon; jeśli ktoś nie potrafi zapłacić rachunku lub nie rozumie jakiegoś pisma, które do niego przyszło, wówczas dzwoni na specjalną linię telefoniczną i zgłasza, jakim językiem się posługuje; wtedy odpowiedni tłumacz pośredniczy w kontakcie z daną instytucją. Podobnie, jeśli ktoś idzie do lekarza, może zgłosić w rejestracji, że nie zna języka angielskiego; wówczas przydzielony zostaje tłumacz, który zjawia się o określonej godzinie i towarzyszy pacjentowi podczas wizyty.
Emigranci napływają ciągle, przez morza i oceany (śmiech). Jest to kraj dobrobytu socjalnego. Żeby otrzymać emeryturę, wystarczy mieszkać przez 10 lat, nie trzeba pracować, można być na zasiłku.
- Ogólnie w Australii zagęszczenie ludności jest niewielkie...
- Największe skupisko mamy na wybrzeżu południowo-wschodnim, czyli w stanie Queensland, Nowa Południowa Walia, Wiktoria. Natomiast wnętrze i cała zachodnia część Australii są niedoludnione, prawie nie zamieszkałe; to tereny nieużytków, pustyń, o bardzo wysokiej temperaturze.
W Australii są też bardzo duże odległości, które trzeba pokonywać. Jest to kraj i kontynent zarazem, prawie jak Europa. Australia ma 9 mln km2, a Europa ma 10. Żeby np. przedostać się ode mnie spod Sydney do Brisbane, które leży w Queensland na północy, jedzie się cały dzień, odległość to 1000 km. Podobnie do Melbourne, na południe.
- Sporo pani podróżuje, zwiedza?
- Zwiedzanie jest moją pasją, z racji profesji i zainteresowań; można powiedzieć, że całą wschodnią część Australii zwiedziłam, dzięki moim braciom Tadeuszowi i Zygmuntowi, którzy są zapalonymi podróżnikami (można powiedzieć, że widzieli całą Australię). Największym moim marzeniem było przejechanie kontynentu z południa na północ i udało się - pociągiem, dwa dni i dwie noce, z Adelajdy aż do Darwin. Jeszcze dłuższa jest linia ze wschodu na zachód (z Sydney do Perth). Po drodze zwiedza się różne obszary.
Do najciekawszych wypraw mogę zaliczyć spotkanie z największym monolitem skalnym na świecie, jakim jest Uluru (21 km w obwodzie) - święta skała Aborygenów; trzeba mieć zezwolenie, żeby na nią wejść. Druga wyjątkowa wyprawa to spotkanie z rafą koralową; jej oglądanie jest niesamowitym przeżyciem. Również wyprawa do Tasmanii - wyspy wysuniętej na południe; klimat niby ten sam, ale spotykamy tam tropikalną roślinność. Prawie całkowicie pokryta jest lasami. To jest coś, czego nie ma w samej Australii. Zwiedziłam też Nową Zelandię, objechaliśmy dookoła obie wyspy, południowa jest bardziej górzysta, wulkaniczna, po zachodniej stronie - góry, z niesamowitymi lodowcami (najbardziej znany - Lodowiec Franciszka Józefa). No i oczywiście fiordy, które można spotkać nie tylko w Skandynawii czy w Stanach Zjednoczonych, ale także w Nowej Zelandii.
- Czyli osobę przebywającą w Australii na emeryturze stać na podróżowanie...
- Właściwie każdego Australijczyka na to stać, jeżeli przebywa na emeryturze; jedzenie jest np. o wiele tańsze niż w Europie. Mieszkania są dosyć drogie, no i usługi, jak wszędzie. Nawet z zasiłku człowiek jest w stanie zaoszczędzić co nieco na podróże, jeśli spokojnie wystarcza mu na opłaty.
- A jak pani ocenia przyrodę w Australii?
- Jest bardzo osobliwa. Australia to kontynent skrajności, mamy czegoś albo najwięcej, albo najmniej, np. najwięcej pustyń, najmniej lasów. Świat zwierzęcy jest, jak wiemy odrębny - kangury czy misie koala żyją tylko tam; występuje bardzo dużo gatunków węży, ale człowiek nauczył się już z nimi żyć; do tego krokodyle. Jest sporo osobliwych zwierząt: dziobaki, jaszczurki... No i busz - eukaliptusy... Ale one łatwo się palą... W Australii pożary i powodzie zdarzają się często. W ciągu roku koryta rzek są zwykle wyschnięte i - gdy przyjdzie ulewa - wypełniają się bardzo szybko; woda nie wsiąka dobrze w gleby i następuje rozlanie jej na duże tereny. Wówczas wszystko pływa: pola ananasowe, bananowe, zwierzęta...
Jeśli chodzi o świat krajobrazowy, jest on niespotykany - czerwona ziemia, wszędzie piasek...
- Tyle, że trzeba nauczyć się żyć z przyrodą, która nie zawsze jest łaskawa...
- Tak, np. północną część Australii nawiedzają cyklony, właściwie co roku, mniej lub bardziej; strefa jest okołorównikowa. Wzeszłym roku powodzie miały miejsce w Queensland i południowej Wiktorii. Zbiorniki retencyjne zapełniły się i zalewały tereny przybrzeżne, trzeba było tę wodę przelewać przez zaporę. Gdy już nieco ją spuszczono, podnosiły się z kolei poziomy rzek i zalewały inne tereny.
W Australii mało jest natomiast trzęsień ziemi. Dwa lata temu w stanie Wiktoria miały z kolei miejsce dwa szczególnie groźne pożary - spłonęły tysiące hektarów, silny wiatr przenosił ogień z miejsca na miejsce; bardzo dużo ludzi wtedy zginęło. Ogólnie Australijczycy są bardzo dobrze przygotowani do gaszenia pożarów, mają służby dobrze ze sobą zgrane.
- A jak z ogólnym bezpieczeństwem życia w Australii? Chodzi mi głównie o przestępczość.
- Przestępczość nie jest zbyt duża, choć i tak w ostatnich latach obserwujemy wzrost tego wskaźnika. Wiąże się to z przybywaniem emigrantów, dlatego też Australia ciągle zmienia ustawy związane z emigracją. Napływ ludności z Azji (głównie wysp indonezyjskich) jest szczególnie duży, emigranci przypływają łodziami, codziennie jakaś jest wyłapywana, a są to łodzie, wiadomo, nie najlepsze; zdarzały się już rozmaite wypadki. Ci ludzie przewożeni są na Wyspę Bożego Narodzenia, gdzie znajduje się obóz dla uchodźców. Wyspa ta leży na oceanie między Indonezją a Australią.
Dochodzi nieraz do konfliktów i przestępstw na tle rasowym, np. między Australijczykami a Arabami lub Hindusami, niekiedy Murzynami. Zdarzają się też kradzieże, rozboje. Australijczycy oczywiście też biorą w tym udział. Przestępczość ma miejsce w Australii, jak w każdym innym kraju. Ale też człowiek czuje się tam bardziej swobodnie, to inna kultura.
- No i fizycznie więcej tej przestrzeni.
- Tak, ludzie mieszkają w większości w domach. A największa przestępczość jest, wiadomo, tam, gdzie występuje duże skupisko emigrantów, którzy nie mieszkają w domach, ale w blokach, zbudowanych przez państwo.
- Zajmuje się pani malarstwem aborygeńskim. To hobby zaczęło się tam, w Australii?
- Zostałam zainspirowana malarstwem aborygeńskim; przyglądałam się ich sposobowi malowania, ich kulturze i zaczęłam posługiwać się tą techniką. Jest to druga moja pasja; można powiedzieć, że jestem samoukiem.
- Na czym ta metoda właściwie polega?
- Aborygeni nie mieli za bardzo czym malować, żyli w buszu, na łonie natury, więc na ogół malowali na piasku lub skałach, rozpuszczali w wodzie piasek, albo dowiadywali się, które rośliny barwią i z jakich skał można uzyskać farbę. Malowali różne symbole, znaki rozpoznawcze dla innych plemion. Z biegiem czasu zaczęli używać płócien. Siedzieli na ziemi, maczali patyk w odpowiednio przygotowanej przez siebie farbie i za pomocą kropek malowali. Kropka kojarzyła im się z piaskiem, z ziemią, do której byli przywiązani. Malowali też narzędzia, którymi się posługiwali oraz inne przedmioty, a także zwierzęta. Nie są to takie typowe obrazy, np. pejzaże czy wizerunki określonych postaci. To raczej znaki. Do dziś maluje się je farbą wodną. Obrazy aborygeńskie są bardzo drogie.
- Końcem miesiąca wraca pani do Australii. Kiedy planowany jest następny przyjazd do Polski?
- Prawdopodobnie za cztery lata. Zobaczymy, jak się życie ułoży. Na pewno nie chcę palić za sobą mostów, tutaj, w Polsce.Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze