Artykuły
Ginące zawody: Miłość do dziadka i dobry zarobek
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Środa, 12 - Luty 2014r. , godz.: 03:38
Z jakich powodów zawód zegarmistrza stał się niepopularny, jakie są blaski i cienie tego zawodu oraz co ma zegarkowa bateria do licznika Geigera - rozmawiamy z Wiesławem Jungiem, jedynym w Prudniku żyjącym zegarmistrzem z dyplomem mistrzowskim.
- Zgadza się pan z tym, żeby nazywać profesję zegarmistrza ginącym zawodem, czy może - pańskim zdaniem - jest to lekka przesada?
- Z pewnością jest to zawód ginący, ze względu na zanik dobrej jakości zegarków mechanicznych, przy jednoczesnej taniości i wygodzie eksploatacji zegarków kwarcowych. Trzeba też zauważać, że ludziom często brakuje pieniędzy na zegarek z prawdziwego zdarzenia. Porządny kosztuje kilkaset złotych, podczas gdy badziewie można kupić nawet za dychę. W tej chwili mam tak naprawdę niewiele prawdziwych zajęć zegarmistrzowskich.
- Więc z jakimi sprawami przychodzą klienci?
- Bateria do wymiany. Teleskop, pasek, bransoletka... To 95% tego, czym się zajmuję.
- Zegarki mechaniczne czasem się jeszcze zdarzają?
- Mam ich teraz bardzo mało; ostatnio chyba trzy robiłem. A w międzyczasie wymieniłem dziesiątki baterii.
- Należy pan do pokolenia, które pamięta lepsze czasy dla zegarmistrzów. Zmiana na pewno nie dokonała się z miesiąca na miesiąc, ale - tak w przybliżeniu - kiedy zaczęło być źle?
- Około 10 lat temu, kiedy pierwsze wersje zegarków kwarcowych zaczynały być coraz popularniejsze (wtedy i tak kosztowały zdecydowanie więcej niż obecnie). Tak więc od dekady obserwuję zanik prawdziwej pracy zegarmistrzowskiej.
- Pan od początku w Prudniku?
- Tak, zakład zegarmistrzowski przejąłem po dziadku; teraz zostało mi jeszcze 8 lat pracy; mam 59 lat, niedługo sześćdziesiątka. Zakład przeszedł z dziadka na wnuka. Mój ojciec był adwokatem.
- Czy dziś zdarza się jeszcze, że młodzi ludzie kształcą się w zawodzie zegarmistrza?
- Raczej nie.
- Kiedy ostatnio miał pan ucznia?
- W latach 1985-88, miałem dwóch uczniów. Później jeden z kolegów prowadził działalność na ul. Piastowskiej, ale trwało to krótko - brakowało klientów, a opłaty są bardzo wysokie. ZUS z wpłatą do banku kosztuje 1070 zł, koszt lokalu - 400 zł, do tego rachunki, różne nieprzewidziane sprawy i wszystkiego razem wychodzi 2000 zł.
- Zapewne więc nie poleciłby pan dzisiaj tego zawodu młodemu człowiekowi...
- Nie, bo to już niestety koniec. Szkoda by było czyjejś nauki zegarmistrzowskiej, skoro potem ciężko byłoby ją wykorzystać.
- Zajmuje się pan również (lub zajmował) dużymi zegarami, na wieżach kościelnych czy ratuszowych?
- Otrzymałem kiedyś taką propozycję, ale ostatecznie nie zająłem się tym. Jedynie jako uczeń byłem z dziadkiem dwa albo trzy razy przy naprawie dużego zegara. To osobna dziedzina zegarmistrzostwa i trzeba się w tym specjalizować. Poza tym dziadek, kiedy to robił, korzystał z pomocy spawacza. Palety kotwicy były tak wytarte, że trzeba było nadlać materiał, nadspawać, a potem godzinami szlifować. Potrzebne są zatem umiejętności zegarmistrza, spawacza, ślusarza.
- Ile trwa kształcenie zegarmistrza?
- Są tu poszczególne etapy. Po okresie trzyletniej nauki zostaje się czeladnikiem. Podstawowe umiejętności, którymi musiałem się wykazać, to: zrobienie kotwicy, mostka kotwicy i wałka naciągowego do zegarka kieszonkowego. Bardzo precyzyjna praca.
- Co pana skłoniło, żeby się tym zająć?
- Przede wszystkim względy rodzinne - miłość do dziadka, no i w tamtych czasach prawdziwa kasa. Szkoda było, żeby to wszystko, co dziadek zbudował przez lata, zostało zaprzepaszczone. Wtedy pracy było bardzo dużo, wszystko opierało się na zegarkach mechanicznych. Nie dało się wykonać usługi w ciągu paru minut, jak dzieje się to teraz w przypadku wymiany baterii.
W dzieciństwie dużo czasu spędzałem z dziadkami, byłem takim ukochanym wnukiem. Ojciec mieszkał w Nysie, tam miał pracę. Od małego obcowałem z zegarmistrzostwem i to spowodowało, że byłem sprawny technicznie, co ułatwiło mi naukę zawodu.
- Praca dawała panu satysfakcję?
- Tak, pod każdym względem. Szkoda, że tak piękny zawód zanika. Zegarmistrzostwo wymaga inteligencji, precyzji; jest naprawdę czymś ciekawym.
- A przychodzą panu do głowy jakieś minusy tej pracy? Pomijając fakt, że z zarobkami obecnie krucho...
- Myślę, że obcowanie z klientami. Nieraz pojawiały się problemy. Różni ludzie, różne charaktery. Np. ktoś odbierał zegarek z nowiutką plexą po naprawie, później przychodził po dwóch miesiącach i mówił, że plexa rozbita. A ja wiem, że zawsze osadzałem ją bardzo mocno, więc jest fizyczną niemożliwością, żeby wypadła. A klient twierdził, że to moja wina.
- Szkodliwości zdrowotnych chyba raczej nie ma w tym zawodzie? Może poza wzrokiem...
- Tak, wzrok może się pogarszać. Ja też ostatnio zaczynam coraz gorzej widzieć, ale trzeba zauważyć, że mam swoje lata.
- Co pan planuje zrobić z zakładem po przejściu na emeryturę?
- Po prostu będę musiał go zamknąć, a towar wyprzedać.
- Nie ma szans, żeby przeszedł na potomnych? Niekoniecznie jako zakład zegarmistrzowski, ale po prostu jako sklep.
- Moja córka jest magistrem inżynierem zootechnikiem, zajmuje się kosmetyką psów, to temat na czasie. Obydwie z żoną są profesjonalistkami w tej dziedzinie, zdobywają złote medale za przygotowanie psów do wystawy.
A więc następca się nie szykuje, chyba że ktoś by chciał. Gdyby jakiś chłopaczek był chętny, mógłbym go oczywiście podszkolić, ale nie wiem, czy zostałby zegarmistrzem z prawdziwego zdarzenia, z dyplomem. Trudno powiedzieć, czy izba rzemieślnicza zebrałaby komisję; wątpię, czy ktoś w ogóle zdawałby dzisiaj zegarmistrzostwo.
- W którym roku zdobył pan tytuł mistrzowski?
- W 1985.
- Wygląda na to, że niedługo znikną zegarmistrzowie, a zostaną po prostu sprzedawcy zegarków zdolni wykonać proste naprawy...
- Zdolni po prostu wymienić baterie. Ale w tym przypadku też trzeba wiedzieć jakie. Jeśli bateria się wyleje, zniszczy nieodwracalnie mechanizm zegarka kwarcowego.
Jeśli chodzi o baterie do zegarka, mogę powiedzieć pewną ciekawostkę. Kiedy jeszcze w Prudniku była jednostka wojskowa, znajomi, którzy tam służyli, mówili mi, że wyczerpane baterie pokazywały odchylenie na liczniku Geigera, a więc jakieś szczątkowe promieniowanie musiało być. Poza tym są osoby, które nie mogą nosić zegarków kwarcowych, są uczulone.
- Jakiego zegarka używa pan prywatnie?
- "Orient" w automacie. Mam go około 30 lat. Japoński, bez baterii, mechaniczny. Można go nakręcać, ale "umie" naciągać się sam. Wahnik powoduje naciąg sprężyny. To tzw. zdrowy zegarek.
- Jest pan osobą punktualną?
- W zależności od potrzeb. Staram się w umówionym terminie zrobić to, co mam zrobić, nie zawsze się da.
- Dziś czas mierzy się bardzo drobiazgowo.
- Takie dzisiaj mamy życie, ogólna sytuacja zmusza, by być osobą punktualną.
- Często pan zerka na zegarek?
- W domu raczej nie, ale w zakładzie tak - z przyczyn zawodowych. Muszę np. ustawić zegarek po wymianie baterii. Muszę też przyznać, że kiedyś czas leciał mi szybciej. Teraz jest nieco inaczej. Jak się czeka na klienta, czas bardziej się dłuży.Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze