Artykuły
Spotkanie z podróżnikiem: Głębiej w Indie
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Środa, 12 - Luty 2014r. , godz.: 03:27
Wydaje się, że większość mieszkańców Białej i okolic była już w Indiach. A jeśli nie była, to pewnie wkrótce się wybiera i nie chce psuć sobie niespodzianki. To jedna z opcji, tłumaczących tak niską frekwencję na spotkaniu z Jackiem Muellerem, podróżnikiem, który w poniedziałek,
3 lutego opowiedział o swoich indyjskich wojażach; w Gminnym Centrum Kultury w Białej.
W Indiach wszystko może się zdarzyć. Warto na przykład uważać na małpy. Te skądinąd sympatycznie wyglądające stworzenia gotowe są zrobić wiele, byleby tylko zdobyć upragnionego banana.
Gekony mile widziane
Gdy niesiemy kiść takich owoców w reklamówce, powinniśmy uważać. Nie oczekujmy, że małpa uszanuje fakt jakichkolwiek biologicznych powiązań z człowiekiem. Zaatakuje. Jednemu panu ukradła nawet nie banany, a okulary. Z zaskoczenia. Co wtedy robić? Ów poszkodowany wiedział, jak ma sobie poradzić. Poprosił miejscowego chłopca o pomoc. Ten wspiął się za zwinnym złodziejaszkiem na najbliższy budynek i - dosłownie - przehandlował z nim okulary, za orzecha. Można? Można. Tak to już bywa z inteligentnymi zwierzętami - robią się cwane.
O ile jednak należy uważać na te pocieszne (przynajmniej na odległość) stworzenia, o tyle gekonów bać się nie należy, w każdym bądź razie nie tych, które możemy spotkać na suficie w pokoju hotelowym. Żywią się one insektami, są zatem pożyteczne jak - nie przymierzając - pachnica dębowa w alei lipowej między Lubrzą a Dobroszewicami.
Jeśli Indie, to także święte krowy. Nie wolno ich zabijać, broń Boże (tylko który, bo jest tam wielobóstwo?). Nawet odpędzanie ich od straganów z warzywami jest problematyczne. Jednak opowieści o tym, że nie wolno pozbyć się krowy, która konsumuje potencjalny dzienny utarg na straganie w dzień handlowy, nie zawsze odnoszą się do stanu faktycznego. Niejednokrotnie zwierzę bywa dyskretnie przepędzane. Jeśli zaś znajduje się ono w wieku poprodukcyjnym, trafia do czegoś w rodzaju domu starców. Krowia eutanazja nie wchodzi w rachubę.
Między czilałtem a hardkorem
Gdy poruszamy się indyjskimi autobusami, powinniśmy zaopatrzyć się w mocne nerwy. Wyprzedzanie dwóch pojazdów na zakręcie - czemu nie? Takiej brawury nie powstydziliby się nawet samozwańczy kierowcy rajdowi poruszający się po obwodnicy Białej. W Indiach transport publiczny rządzi się jednak swoimi prawami. Kiepsko jest z punktualnością. Jak się autobus zapełni, to pojedzie - oto podstawowa zasada; nie ma napiętych grafików i znerwicowanych biznesmenów, którzy ponaglają kierowcę, gdy ten ma już trzyminutowy poślizg. Jacek Mueller poleca jednak transport kolejowy, zdecydowanie.
W Indiach spędził trzy tygodnie (trzeba przy tym zaznaczyć, że nie była to pierwsza jego wycieczka do tego azjatyckiego kraju). Wyprawa nie została zorganizowana na tip top, nie stało za nią żadne biuro podróży. Z drugiej jednak strony nie należała do najbardziej hardkorowych, jak choćby te, które wspomina Wojciech Cejrowski, kiedy to - na przykład - jechał do jednego z krajów Ameryki Południowej, mieszkał u gospodarza w zamian za pomoc na roli, a - jak było trzeba - sypiał nawet byle gdzie. W przypadku Jacka Muellera jakaś organizacja pobytu jednak była.
Pociągi, zamówione na trzy tygodnie do przodu na określone dni, zdawały egzamin. Rezerwacje działały jak należy. Z jedzeniem też nie było większego problemu, acz tu trzeba zachować ostrożność i wybierać dobre lokale gastronomiczne, najlepiej takie, w których jest duży ruch. To zasada, którą generalnie stosuje się nie tylko w Indiach. Tam jednak nabiera ona szczególnego znaczenia. O ile w Polsce przyzwyczajeni jesteśmy do wszechobecnego wielkiego oka sanepidu, o tyle na wschodnim subkontynencie przewrażliwienie na punkcie żywności bynajmniej nie występuje. Jak żartują niektórzy wycieczkowicze, na wszelki wypadek warto po posiłku zdezynfekować się kieliszeczkiem czystej. I tu raz jeszcze przywołać można postać Wojciecha Cejrowskiego, który jeżdżąc do dalekich krajów powtarza z kolei, że należy jeść dokładnie to, co miejscowi, tzn. jeśli oni dodają ostrego sosu do potrawy, to i my musimy o nim pamiętać. Widocznie bowiem czemuś on służy.
Religijność objawowa
Pobyt w Indiach nie kosztuje majątku. Obiad z podwieczorkiem można zjeść nawet za 6 zł (już w przeliczeniu na polskie pieniądze). Hotel też nie należy do nieziemskich wydatków (zwłaszcza, że gekony są w bonusie). Największy koszt to przelot samolotem. Na kurs w dwie strony wydamy 2000 zł. Jeżeli zdecydujemy się na wygodny wariant, a więc biuro podróży, wówczas całościowy koszt wycieczki będzie na pewno większy. Jednak prawdziwy obieżyświat gotów jest na różne wyrzeczenia. Coś za coś.
Indie pociągają niejednego amatora dalekich wojaży. To inny krąg kulturowy, a - jak wiemy - z odmiennością jest często tak, że albo się jej boimy, albo się nią fascynujemy. Dziś coraz większą popularnością cieszy się kino bollywoodzkie (część indyjskiego przemysłu filmowego), nie brakuje amatorów jogi czy buddyzmu, co z jednej strony stanowi naturalny skutek kontaktu kulturowego (i działa w obie strony - również Indie się, jakoś tam, europeizują), z drugiej wynika z - równie naturalnego - wypełniania pustki związanej z postępującą laicyzacją w świecie Zachodu. Jeśli chodzi o religijność w samych Indiach, Jacek Mueller wypowiada na swoim blogu (nieudolnie - jego zdaniem - prowadzonym) w sposób jednoznaczny:
"Znany Europejczykom model religijności sankcjonowanej instytucjonalnie, praktykowany często w sposób nawykowy i powierzchowny, właściwie nie ma racji bytu wśród ludzi z dorzecza Gangesu. (...) Duchowość przenika każdy wymiar życia."
Fakt, model "religijności bezobjawowej" to rzecz typowa dla naszej części świata. Tam jest inaczej. Jednak mimo niejednorodności wyznaniowej, goszczący w Białej podróżnik nosi w sobie obraz Indii jako kraju tolerancyjnego. Jego zdaniem mentalność miejscowych ludzi jest następująca - wszyscy wierzymy w tego samego boga, choć różnie go pojmujemy. A bogów jest tam wielu, mieszkańcy mają szeroki wybór. Choć wybór jako taki (skoro już jesteśmy przy tym pojęciu) nie zrobił takiej kariery jak w Europie. W Indiach wciąż funkcjonuje społeczeństwo kastowe i nadal sporo zależy od urodzenia. Nie da się też pominąć sporych dysproporcji. Niesłychana bieda, smród i choroby zakaźne to wciąż problem sporej części mieszkańców Indii.
"Niehindusom" wstęp wzbroniony
"Często w kontakcie z odmiennością kultur zadajemy sobie pytanie, jak przeniknąć głębiej, by poznać jej prawdę lub tajemnicę. (...) Wciąż zadaję sobie pytanie, czy można uchwycić chwilę oświecenia, wkraść się fleszem z zaskoczenia w sferę widomych oznak transcendencji uniwersalnej" - pyta podróżnik na swoim "nieudolnym" blogu www.jacekmueller.com.
Podczas spotkania w Białej zaprezentował on mnóstwo fotografii, które wykonał właśnie podczas pobytu w Indiach. Dominowały w nich obserwacje życia społecznego, przyglądanie się egzotycznej kulturze. To zresztą nic dziwnego, autor interesuje się fotografią socjologiczną. Ze zdjęć możemy dowiedzieć się co nieco ot choćby o miejscowych świątyniach. Jedne z nich nadal służą jako miejsca kultu, inne mają już charakter wyłącznie turystyczny (więc jednak zjawisko to występuje nie tylko w naszej szerokości geograficznej). Niektóre z działających świątyń opatrzone są nawet napisem, który informuje o zakazie wstępu dla wszystkich "niehindusów".
"Starając się zachować spontaniczność w zatrzymywaniu niepowtarzalnych momentów, nie edytuję graficznie i nie kadruję dodatkowo swoich prac" - wyznaje Jacek Mueller na swoim blogu. Zawsze dobrze jest wiedzieć, że mamy do czynienia z fotografią autentyczną. Nieraz słyszy się o osobach zdyskwalifikowanych podczas konkursów fotograficznych, gdyż okazali się "skrytoedytorami", dodając lub odejmując pewne elementy za pomocą odpowiednich programów.
Baton ogórkowy
Jacek Mueller zapamiętał klimat panujący w Indiach jako pozytywny. Wspominał sytuację, kiedy to jeden hindus jechał na rowerze, drugi zaś niósł tacę z kwiatami. Gdy ich drogi się zbiegły, jeden nie zauważył drugiego i ostatecznie... obaj wpadli na siebie. Czy doszło do wyzwisk? Rękoczynów? Walki na węże czy gekony? Nie, obaj panowie podeszli do sprawy z dystansem i udzielili sobie pomocy. Cóż, spokój to cecha bardzo pożądana. Życie niesie tyle problemów, że warto chociaż nie stwarzać (czy też nie pogłębiać) ich między sobą nawzajem.
Skoro zaś o niedogodnościach mowa, jedną z nich jest smog nad Delhi. Niekiedy nie da się oddychać. Konieczność zaszczepienia się przeciw chorobom - to kolejna kwestia. Jacek Mueller wyznaje opcję zdroworozsądkową: zaszczepić się, ale nie przeszczepić; pamiętając o tym, że chcąc maksymalnie zmniejszyć ryzyko zachorowania na różne egzotyczne ustrojstwa, tak naprawdę możemy sobie zaszkodzić.
Jeśli zaś chodzi o ciekawostki, należy do nich bez wątpienia zastosowanie ogórka. Podstawowe oczywiście nie różni się niczym od naszego - również służy on do jedzenia. W Indiach pełni jednak niejako funkcję batona. Jest szybką przekąską, łatwą do umycia i obrania. W czasie półtoragodzinnego spotkania podróżnik zahaczył jeszcze o wiele innych kwestii, mówił o rzece Ganges, o parku krajobrazowym, w którym występuje jednak pewna "reżyserka" (łatwo tam zaobserwować słonie, bo karmione są w określonym miejscu i czasie), o Gandhim, który dla miejscowych ciągle jest autorytetem w dziedzinie moralności i walki o pokój; wspominał też o drzewie, będącym "potomkiem" tego, pod którym oświecenia doznał sam założyciel buddyzmu.
Na koniec parę słów o Jacku Muellerze (według Instytutu Studiów Azjatyckich):
"Urodzony w 1973 r., opolanin, wydawca, grafik i specjalista w zakresie technik druku i fotografii. Prywatnie - obieżyświat i autor tekstów podróżniczych, fotografik, student jogi i indyjskich klasyków literatury. Marzyciel, idealista, adwersarz zawodowej uczciwości i spokojnego życia rodzinnego."
Hm, określenie "adwersarz zawodowej uczciwości" brzmi deczko niepokojąco. To już jednak temat na inną okazję.Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze